piątek, 29 lipca 2022

Wspomnienie z 1 sierpnia 2021 r.

Jak co roku wspominaliśmy Bohaterów Powstania Warszawskiego.

Uroczysty przejazd rikszami Powstańców Warszawskich w dniu 31 lipca. 

Uroczystości na Okęciu w 77. rocznicę ataku 7 p.p. AK "Garłuch" na Okęcie. 

Godzina "W" na Powązkach. 



























 


























































 

wtorek, 12 maja 2020

Pułkownik Więckowski


13 maja mija rocznica samobójczej śmierci płk. Mieczysława Więckowskiego (11 IV 1895 - 13 V 1926), żołnierza Legionów Polskich, oficera Wojska Polskiego, uczestnika I wojny światowej, wojny polsko-ukraińskiej, wojny polsko-bolszewickiej, kawalera Virtuti Militari i siedmiokrotnie Krzyża Walecznych.

W czasie zamachu majowego polski korpus oficerski się podzielił. Wielu oficerów stanęło przed tragicznym wyborem. Otrzymawszy sprzeczne rozkazy musieli wybierać między lojalnością wobec Marszałka Piłsudskiego, a powinnością wykonania rozkazów przełożonych. Wobec takiego dylematu płk Mieczysław Więckowski, dowódca 7 pułku piechoty Legionów z Chełma, popełnił samobójstwo, pozostawiając swoim żołnierzom list: „Rozkaz komendanta iść za wszelka cenę na Warszawę - gen. Romer powrót do koszar. Wybierajcie - ja na swe sumienie nie mogę tego wziąć. Więckowski”.
Sala, którą podkomendni pułkownika poświecili jego pamięci, przetrwała do chwili wkroczenia wojsk sowieckich na teren koszar 7 pułku w Chełmie we wrześniu 1939 r.



czwartek, 30 stycznia 2020

Henryk Nadolski, ps. "Szofer"

29 stycznia 2020 r. zmarł Henryk Nadolski ps. "Szofer", żołnierz 7. Pułku Piechoty "Garłuch". 

https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/henryk-nadolski,53054.html

https://www.1944.pl/archiwum-historii-mowionej/henryk-nadolski,2327.html?fbclid=IwAR1_LADaY9DrkTX92Q0Bin4U_SgHCvWikxxhm1Tx1dBYvKSfmZ_SUgSHOmw




środa, 25 września 2019

Wrzesień 1939 w Chełmie Lubelskim


Mamy 80. rocznicę września 1939 r. Zawsze lubiłam słuchać opowieści mojej Babci o czasach przedwojennych. Przed wojną mieszkała w Chełmie Lubelskim, na terenie koszar 7 pułku piechoty Legionów, i ten okres uważała chyba za najszczęśliwszy w swoim życiu. 1 września wszystko się skończyło. 7 lat temu spisałam Jej opowieść właśnie o tym czasie. Jest o 1 i 17 września, o ucieczce na wschód, o powrocie przez płonące Kresy, o okupacji sowieckiej i niemieckiej Chełma. I o tym, co najlepszego i najgorszego w ludziach potrafi wyzwolić wojna.


Natalia Cybruch (z domu Sukniewicz), ur. 1924 r., relacja – czerwiec 2012 r.


Tatuś[1] wyruszył na wojnę wcześniej niż cały pułk, bo już 1 września 1939 r. Pożegnał się w domu i odjechał pociągiem na miejsce koncentracji (do 3. Dywizji). 4 września wyruszył 7. pułk, żegnany na dworcu kwiatami przez rodziny oficerów i żołnierzy oraz miasto.

Przed wojną mieszkaliśmy na terenie koszar 7 p.p.Leg. przy ul. Lubelskiej. Wybuchła wojna i zaczęły się bombardowania Chełma. Słyszałyśmy spadające bomby i widziałyśmy łuny palącego się miasta. Bombardowane były też intendentura, magazyny z amunicją i zaopatrzeniem, i piekarnia wojskowa na terenie koszar. 

Od lewej na górze: 
Krystyna Babiarzówna, p. Grabińska, p. Artiuchowa, kpt. Zygmunt Matras, 
N. Sukniewiczowa, p. Sochacka, Gienka Matras.
Na dole od prawej: mjr Roman Grabiński, Ania Grabińska, p. Janikowska, mjr Władysław Sochacki, p. Kozdrojowa,  kpt. Mikołaj Sukniewicz, Marian Artiuch (po wojnie lekarz we Wrocławiu), Nata Sukniewiczówna, Ninka Matras (Chełm, koszary, lata 30.te XX w.)



















Pani Grabińska na terenie koszar (w tle kasyno oficerskie)

W oknie mieszkania, koszary (lata 30. XX w.)

Rodziny wojskowe (P. Grabińska z córką, pp. Dziedzicowie,
Chełm, koszary, lata 30. XX w.)

































Ponieważ tatuś polował, znał pewnego nadleśniczego inżyniera w jakiś sposób spokrewnionego z prezydentem Starzyńskim. Ten - jeszcze przed wojną - gdy już się mówiło, że lada dzień ona wybuchnie - zaproponował umieszczenie mnie i mamusi w gajówce przy nadleśnictwie, gdzieś w stronę Hrubieszowa. Tam też się udałyśmy. Była tam również żona majora Sochackiego z niemłodą, ale przystojną siostrą i synem Jurkiem (moim równolatkiem, kolegą z klasy), rodzina Starzyńskiego, jacyś lotnicy z żonami. Mama wzięła jako zabezpieczenie trochę srebrnych rzeczy: patery, sztućce przywiezione jeszcze z Rosji, nawiasem mówiąc, potem pozostawiła je w tej gajówce i po wojnie mieliśmy je odebrać. Później (jeszcze w czasie okupacji) rodzina gajowego przekonywała, że zostały one zabrane przez Sowietów, jednocześnie podejmując ją jej własnymi łyżeczkami. Mama nic nie powiedziała i wszystko to przepadło.

Byłyśmy tam chyba z tydzień. Niemcy się posuwali, więc zdecydowano, że jedziemy na wschód. Nadleśniczy Starzyński poszedł wojować albo został na posterunku, nie wiem, w każdym razie dał do dyspozycji swojej rodzinie i nam dwa wozy. Na wozie jechała zawsze pani Sochacka, która była wówczas w ciąży. Później, podczas okupacji zmarła i ona, i dziecko, a jej mąż wrócił z wojny prawie niewidomy. Szłam w harcerskim ubraniu i narciarskich butach na futrze, trzymając się tyłu wozu, drzemiąc ze zmęczenia. Rodzina Wojskowa dostała na początku wojny maski gazowe i cały czas miałyśmy je przy sobie. Obok mnie Jurek Sochacki i córka nadleśniczego, studentka. Pozostali się zmieniali. Po drodze mijaliśmy jakichś uchodźców, ale nie było tłumów na drogach. Widziałam mnóstwo zabitych koni, ludzkie ciała.  

Dojechaliśmy do Bugu. Przejechaliśmy rzekę mostem, który łączył Dorohusk z Wilczym Przewozem. Mosty były dwa: drewniany i żelazny. Zarówno mostami, jak i w bród przeprawiało się sporo wozów cywilnych, sporo ludzi przechodziło piechotą. W tym miejscu rzeka była płytka, natomiast przy samym moście były wiry. Wiem, bo przed wojną spędzaliśmy tam wakacje. W Wilczym Przewozie był majątek pani Kampioni, który tatuś wraz z przyjacielem mjrem Pruszkowskim planowali kupić, jednak ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo właścicielka w ostatniej chwili się rozmyśliła. Po wojnie pozostał po stronie sowieckiej. Jak przekroczyliśmy Bug, zobaczyłam tatusia. Stał na wzgórzu i wydawał rozkazy. Poznałam go po sylwetce. Wyskoczyłam z wozu i zaczęłam biec w tamtą stronę. Tatuś bardzo się ucieszył, chwycił mnie w objęcia. Widziałam, że był zdenerwowany, miał łzy w oczach i mówi: "skąd wy tutaj jesteście?" Mamusia go początkowo nie poznała, ale jak tylko się zorientowała, to też płacząc przyleciała. Ponieważ tatuś dostał 3-miesięczną odprawę, dał szybko te pieniądze mamusi. Zaczęły nadlatywać samoloty, tatuś się zdenerwował i powiedział: "Nie przeszkadzajcie mi tutaj, uciekajcie do lasu (w pobliżu był las), jak przejdzie bombardowanie i odlecą samoloty, to nie wiem, jak to będzie, bo ja tutaj przecież mam obowiązki, przeprawiamy się przez Bug. Jakoś was odnajdę". Musiał pilnować przeprawy. Pobiegłyśmy do lasu. Wrzesień był strasznie upalny, a mamusia chorowała na nadciśnienie. Pamiętam, że była w granatowej wełnianej sukience. Tę sukienkę musiała zrzucić, i w samej halce pędziła do tego lasu, obok nas biegł jakiś nieznajomy ksiądz w sutannie, z którym razem dobiegli do lasu i tam upadli. Nasze wozy stanęły z brzegu lasu, a my siedziałyśmy zaraz za nimi.

Gdy samoloty odleciały, usłyszałam, że ktoś woła: Sukniewicz, Sukniewicz. Wzdłuż  lasu jechał konno młodszy oficer, który wywoływał nasze nazwisko. Wyskoczyłam i zaczęłam machać. Oficer powiedział, że pan rotmistrz (tak zwracano się do tatusia) prosił, żeby się udać na Kowel i tam wyznaczył miejsce i godzinę spotkania – czemuś mi utkwiła w głowie 11, przy jakimś kościele. Skierowaliśmy się więc na Kowel.

Jednak ponieważ masa ludzi, także wojska, udała się w tamtą stronę, wozami i piechotą, nasze wozy utknęły i nie było możliwości dotarcia na umówioną godzinę. Jak przyjechaliśmy do Kowla, była już noc. Jacyś Żydzi udostępnili nam pomieszczenie, w którym pozwolili się nam przespać. Żołnierze dali nam jedzenie z kotła. W tym czasie pogubiły się nasze wozy. Na szczęście na noc ciepło się ubrałyśmy, bo ubrania pojechały ze Starzyńskimi, a nam i Sochackim pozostał wóz z żywnością. Próbowałyśmy ich szukać, ale było tam takie zgromadzenie wozów wojskowych i cywilnych, i uciekających ludzi, że w tym całym chaosie ich nie odnalazłyśmy. Rano razem z Sochackimi wyjechaliśmy z Kowla, kierując się na Łuck i Sarny, a potem na północ, w stronę Łunińca, do siostry tatusia Zosi. Po drodze były naloty, przed którymi uciekałyśmy w zagony kapusty. Mijałyśmy wsie ukraińskie. Ludzie nie chcieli już nam sprzedawać jedzenia, na szczęście mamusia mówiła po rosyjsku i czasem udawało jej się dostać trochę chleba czy mleka. Droga była kompletnie zawalona wozami i ludźmi. Nie pamiętam, jak to się stało, ale rozłączyłyśmy się z Sochackimi. Zostałyśmy z niczym, miałyśmy jedynie trochę pieniędzy. Mamusia kupiła wóz od gospodarza - chłopa, który sprawiał wrażenie wykształconego. Powiedziała, że zapłaci mu tyle, żeby zawiózł nas w stronę ciotki. Wiedział, którędy jechać, by uniknąć nalotów i tłumów ludzi. Ostatecznie nie dojechaliśmy nawet do Łucka. W jakiejś miejscowości po drodze (spory kawałek za Kowlem), sprawiającej wrażenie bogatszej wsi, zatrzymaliśmy się na nocleg.

Nagle powstał raban. Ludzie byli rozjątrzeni, krzyczeli: zdrajca, szpieg, prowadzili jakiegoś człowieka, którego chcieli rozstrzelać - dokonać na nim samosądu.  Powiedzieli, że to generał, że wycofał część wojska i rozpuszczał pogłoski, że Sowieci przekroczyli granicę. Ludzie zaczęli opowiadać, że to bajki, bo Sowieci odstąpili 200 km od granicy i dają tę przestrzeń, taka głupota, do dyspozycji Polakom, że przyjmują Polaków, że ten generał czy pułkownik kłamie i takie hocki-klocki. Gdy nasz przewodnik usłyszał, że Sowieci następują, oddał mamusi część pieniędzy i powiedział, że dalej nie pojedzie i wróci do siebie.

Koło domu, w którym nas przyjęto po drodze, był staw. Poszłam się w nim wykąpać. W pewnym momencie przybiegła mamusia i powiedziała: szybko wychodź z tej wody, bo jedzie wojsko z 7 pułkiem. Okazało się, że obserwując drogę rozpoznała plutonowego Kozdroja, który jechał na czele niedobitków taborów 7 pułku. Powiedział, że jednak Sowieci weszli, rżną Polaków i gorsi są od Niemców, że on wraca z powrotem do Chełma,  a co będzie dalej, to nie wie, że możemy jechać razem z nimi, to się nami zaopiekują. W konwoju znaleźli się i Sochaccy. Kozdrój dał nam wóz wyłożony słomą. Siedziałam na bagażach. Jechaliśmy przez wsie ukraińskie. Jacyś ludzie, prawdopodobnie Ukraińcy, strzelali do naszych wozów, więc Kozdrój kazał nam się położyć i nie wysuwać nawet czubka głowy. Po drodze mijaliśmy palące się wsie, jechaliśmy wśród ognia.

Zatrzymałyśmy się wraz z Sochackimi w jakiejś chacie, ale mamusi czemuś nie spodobał się gospodarz, wydawało jej się, że zachowuje się podejrzanie. Poszła do Kozdroja i powiedziała, że trzeba natychmiast to miejsce opuścić. Udaliśmy się w stronę Bugu. Tam spotkaliśmy Rodzinę Wojskową, ewakuowaną z Chełma – żony, matki, dzieci wojskowych. Byli tam również oficerowie kpt. Zygmunt Matras i kpt. Leon Karczewski (z jakiegoś powodu nie byli na wojnie). Razem ruszyliśmy do Chełma. Koło Dorohuska przeprawialiśmy się wozami przez Bug, w bród. Po drugiej stronie rzeki wojsko zorganizowało jedzenie, zrobili ognisko. Nałapali ryb i każdy dawał, co kto miał. Wszystkich karmili.

Po przekroczeniu Bugu zobaczyłam mnóstwo rozrzuconych trupów ludzi i koni, wtedy po raz pierwszy poczułam strach. 

Sukniewiczowie (Chełm, 1936 r.)

Nata Sukniewicz (Chełm, 1936 r.)

Nadzieja Sukniewicz (Chełm 1936 r.)

Nata z koleżankami (Chełm, lata 30. XX w.)

Z koleżankami, 19 II 193? r. (od lewej: Z. Muzykówna, H. Siebenówna, Z. Klimaszewska, N. Sukniewiczówna) 

N. i N. Sukniewicz (Chełm, lata 30. XX w.)







































































Łyżwy. Nata z kolegą (Chełm, lata 30.)














Powrót do Chełma

Przyjechaliśmy do Chełma. W mieście panowało bezkrólewie, nie było ani Niemców, ani Sowietów.

Miejscowa ludność z okolicznych wsi podpaliła płot, którym otoczone były koszary, gdzieś z tyłu paliły się wojskowe magazyny. Ludność rabowała domy mieszkalne rodzin wojskowych na terenie koszar[2]. Jechałyśmy z wojskiem, więc się nie bałyśmy. Weszłyśmy do domu. Klatka schodowa i klamki były wysmarowane fekaliami. Cześć mieszkań oficerów była obrabowana, nasze jednak pozostało nienaruszone. Okazało się, że w mieszkaniu została nasza służąca Irka z braćmi cyrkowcami i dwa nasze psy, oni robili hałas, psy szczekały więc do nas ludzie nie weszli. Irka opowiadała, że grupa miejscowych rozwalała zamki i wdzierała się do mieszkań. W niektórych kawalerskich mieszkaniach stały nawet spakowane walizy i ona co mogła przenosiła i składała w naszym mieszkaniu. Ratowała co popadnie, nie wiedząc nawet czyje to rzeczy, wierząc, że może ktoś się potem po to zgłosi. Później udało się je złożyć w bezpiecznym miejscu i dzięki Irce kilka osób ocaliło swój dobytek, bardzo byli jej wdzięczni. Irka była szalenie uczciwa.

Część mieszkań nie nadawała się do zamieszkania, tak że parę rodzin wojskowych spało u nas na czym się dało, na łóżkach, na kanapie, na tapczanie, na podłodze. Było bardzo tłoczno. Tyle osób i w dodatku rzeczy z cudzych domów, można sobie wyobrazić, jak to mieszkanie wyglądało. Przed wyjazdem mamusia ukryła w piecach zapasy: suche kiełbasy, konserwy, jako zabezpieczenie. Nic nie zostało ruszone, tak więc jedzenie było, a byliśmy głodni. Ugotowała do tego dla wszystkich mannę kaszę z wiśniami i, choć nie lubię wiśni, wtedy mi one bardzo smakowały.

W pewnej chwili przybiegł Kozdrój i powiedział, że rabują pułkowe magazyny, żeby pójść i - były takie kawy w kostkach dla żołnierzy - żeby wziąć przynajmniej te kawy i suchary. Poleciały dzieci i młodzież, i ja też. Przynieśliśmy przede wszystkim suchary, trochę konserw.

Poszłam też z Ninką Matras do kasyna oficerskiego (jej ojciec, kapitan, odpowiadał przed wojną za MOB). W kasynie przed wojną się stołowano. Tam odbywały się bale i rauty,  panie i panowie grywali w karty, czasem kończyli dopiero o świcie i szli słuchać słowików. Tatuś nie tańczył w ogóle, a mamusia umiała, ale wolała brydża. Jedna sala w kasynie była poświęcona płk Więckowskiemu, który popełnił samobójstwo w czasie zamachu majowego.

Teraz papiery wojskowe, życiorysy oficerów, opinie i inne tajne dokumenty pułkowe: zaświadczenia o wykształceniu, małżeństwach, itp., to wszystko było rozwleczone. Zastanawiałam się, jak to się stało, że dokumenty z MOB-u, który był w kasynie na parterze, walały się na pierwszym piętrze w kuchni. Przecież miejscowej ludności to nie interesowało. Później te dokumenty pewnie trafiły w ręce Sowietów.

Na terenie koszar był park, w każdym razie nazywaliśmy to parkiem, były ławeczki, klomby i plac, za którym rosło drzewo. Na tym placu przed wojną graliśmy w palanta. To drzewo zawsze hamowało piłkę i wiedzieliśmy, że piłka nie wyskoczy na ulicę. Kiedy już byłyśmy w leśniczówce, właśnie na ten plac spadł niemiecki samolot (bombowiec). Babcia Grabińska[3] z małą wnuczką Anią i naszą służącą Irką siedziały wtedy w parku na ławeczce i na jakiś czas ogłuchły, a w koszarach potrzaskały szyby, mimo że były zabezpieczone.

Babcia Grabińska, Ania Grabińska, p. Artiuchowa
(w czasie okupacji)














Przyszli Sowieci i otoczyli budynek[4]. Mieli karabiny na sznurkach i buty w okropnym stanie, śmierdzieli dziegciem tak, że zatykało. Oficerowie niewiele różnili się od żołnierzy, tyle tylko, że mieli okrągłe czapki zamiast zimowych uszanek. Na koszarowym stadionie siadały odrapane i brudne kukuruźniki.

Na terenie ogródków działkowych przed samymi koszarami Sowieci zgromadzili różnych jeńców, nie wiem, jakiej rangi, w każdym razie wojskowych. Trzymali ich na dworze. Ale młodzież i dzieci zawsze się przemknęły, zresztą Sowieci nawet nam nie bronili podawać jeńcom jedzenia. Jeńcy nas wołali i podawali olbrzymie bochenki chleba, i w tych chlebach były zapieczone pistolety, nie wiem jak oni to robili, w każdym razie powiedzieli, żeby uważać, bo tam jest broń. A myśmy to wszystko zwalali w piwnicach, do których żołnierze sowieccy nie chodzili. Sowieci chodzili tylko po mieszkaniach, a my, dzieci i młodzież, za nimi. Nie zwracali na nas uwagi i rabowali, co się dało. U nas były kuchenne i frontowe drzwi, przez co nie mogli się połapać i zaglądali do nas kilka razy: „to wy tak tut żywiocie, żyjcie dalej". Chcieli mi dać koraliki, które ukradli w czyimś mieszkaniu, bo "diewuszka lubit koraliki". U por. Korowaja zobaczyli na ścianie jego portret w pelerynie i stwierdzili: „eto nawierno gienierał”. Zmieniali się co parę dni. Któregoś dnia przyszli i kazali się wynosić. Ze sobą pozwolili zabrać tylko parę rzeczy. Powiedzieli Irce, że myśmy się już nażyli i nażarli, więc jako ta pokrzywdzona od burżujów i wykorzystana niech bierze z naszego mieszkania co chce, że może wywieźć cały dom. No więc Irka z braćmi cyrkowcami, którzy zorganizowali jeszcze swoich kolegów, wzięli furmankę i wywieźli co mogli. W domu była wódka, bo mama robiła nalewki, więc pewnie to z nimi jakoś regulowała.

Ja z koszar wyjechałam na rowerze "Kamińskiego" (była to damka, więc Sowieci się nią nie interesowali, choć zabierali wszystko - rowery, powozy, samochody), wzięłam też dwa słoiki konfitur z poziomkami i aparat fotograficzny Kodaka. Mamusia też wzięła coś tam podręcznego. Ani się odwróciłam, patrzę, a futerał od aparatu coś taki lekki. Powiedziałam do mamusi po polsku, że Sowiet ukradł mi aparat fotograficzny. Lejtnant, który to usłyszał mówi, żeby wskazać mu który, jeśli wiem, bo u nich nie kradną i pójdzie pod "rozstrieł". Ja wiedziałam który, młody taki, no ale powiedziałabyś? Nie powiedziałam. I aparat straciłam.

I tak się skończyło. Do koszar nigdy już nie wróciłyśmy. Później zajęli je Niemcy.

Przeniosłyśmy się do domu, który dała nam do dyspozycji Żydówka, manikiurzystka, która przychodziła do nas przed wojną. Tam bracia Irki zawieźli nasze rzeczy. Ludzie byli tak nachalni, że wdzierali się na podwórko, by zabrać choć fragment rozłożonych do przewozu mebli. Jedna kobieta, z tych, co przyszli okradać koszary,  uciekała z drzwiami z lustrem od szafy... może myślała, że to tremo? Ocalały jednak m.in. kredens, toaletka, kanapa, stół, krzesła, szafa. Później te meble pozwoliły się nam odwdzięczać za pomoc. Nasze psy udało się umieścić w zaprzyjaźnionych majątkach, jednak kilka razy uciekały i wracały do nas do Chełma.

Razem z nami popchała się żona jednego z oficerów z trójką dzieci. Pochodziła z rodziny bogatych czeskich chłopów i była niepiśmienna, co wyszło zupełnie przypadkiem dopiero w czasie okupacji, kiedy prosiła mamusię, by odczytywała jej listy. Pobrali się w czasie I wojny, kiedy nie było jeszcze wymogów posiadania odpowiedniego wykształcenia i innych, jakie stawiano później żonom oficerów. Ten oficer przed wojną wywołał skandal. Raz podczas balu w kasynie oficerskim zjawił się zupełnie pijany. Na sobie miał pelerynę i szablę. I nic więcej. Jego żona dramatycznym gestem rzuciła się go zasłonić, a ważyła ponad 100 kilo. Wszyscy udawali, że nic nie widzieli. Po wejściu Niemców zgłosił się na ochotnika do niemieckiego obozu jenieckiego. Ona opuszczając koszary pokradła, jak się okazało, część uratowanych walizek oficerów, naszych ubrań, cenne obrazy z mieszkania mjra Henryka Montaga, Żyda, oficera 2 PAC-u, który mieszkał na terenie 7 pułku. Z piwnicy wyniosła nawet zapasy jego węgla. U niej znalazły się pułkowe garnki i talerze. Jadły na nich jej psy. Była bardzo chytra. Gdy po Powstaniu Warszawskim i po ucieczce z Pruszkowa znalazłam się z mamusią w Krakowie, użyczyła nam kawałek kuchni. W Krakowie próbowała ukraść narzędzia medyczne z SS-lazaret, ale ktoś ją zobaczył. Krzyczała, że jest żoną oficera i jeszcze nas wzywała na świadka. Później się dowiedziałyśmy, że jej córki kolaborowały z Niemcami, a my miałyśmy być przykrywką w razie rozliczeń. Syn, który był w konspiracji, nie chciał ich znać. Kiedy jej mąż postanowił wstąpić do ludowego wojska, co miało gwarantować dobrą pensję, emeryturę i gwiazdkę wyżej, dalsza znajomość z nami stała się niewygodna. Dostali wtedy list od J. Makarczyka (pisarza), który napisał "gości pogonić ożogiem", więc nas przegonili.

Dom, w którym zamieszkałyśmy po opuszczeniu koszar, był drewniany i bez światła. Po mniej więcej tygodniu pan Józef Gryziński (chełmski fabrykant, właściciel młyna) dowiedział się, gdzie jesteśmy i zaproponował, żeby u nich zamieszkać. Powiedział, że tatuś to przecież kolega jego zięciów (wszyscy trzej byli w 7 pułku: Urbanowski, Zieliński, Krawczyk) i że do końca wojny będzie się nami opiekować (wtedy nie było jeszcze wiadomo ile ta wojna potrwa) i faktycznie przez jakiś czas opiekował się bardzo. Zamieszkałyśmy więc w domu przy ul. Lubelskiej 155. Z nami zamieszkała Irka, która nie chciała odejść, mimo że nie mieliśmy jej jak płacić, i została z nami jeszcze przez rok, tylko za jedzenie. Zaczęły się zjeżdżać córki Gryzińskiego. Co tydzień jedna z nas miała wyznaczony tydzień w kuchni, pomagała służąca i nasza Irka. Podzieliliśmy się sprzątaniem. Gryzińscy mieli stałą krawcową, która mieszkała u nich i obszywała całą rodzinę. Po wojnie[5] odwiedziłam ten dom, ale bardzo się zmienił. Został przebudowany, podzielony na kilka rodzin, a w miejscu kortów tenisowych było kartoflisko.    

Po wkroczeniu Niemców[6] poszłam do pracy w zakładach tytoniowych, by uniknąć wywiezienia, a mamusia ciężko zachorowała na nerki, podejrzewali nawet nowotwór. Dzięki pomocy doktora płk Sokołowskiego (nie wiem, czy to było jego prawdziwe nazwisko) dostała papiery, wystawione przez lekarza niemieckiego, że nie nadaje się do pracy. To jej potem pomogło w obozie w Pruszkowie.

Tatuś brał udział w bitwie pod Tomaszowem, wspominał też o miejscowości Skarżysko Kamienna. Gdy wojska się cofały, znalazł się w południowo-wschodniej Polsce[7]. Przed Zaleszczykami spotkał gen. Kopańskiego, który zatrzymał się i zaproponował tatusiowi: "Kola, jedź z nami". Powiedział, że jadą przez Zaleszczyki do Rumunii i mogą go zabrać. Tatuś odparł: "a co mam powiedzieć żołnierzom" i podziękował. Być może znali się jeszcze z Rosji.

Później w jakiejś potyczce został ranny w nogę, ale nie tak ciężko, jak w I wojnie światowej, i ujęty przez Sowietów. Osadzili go w Szepietówce. Był tam obóz przejściowy, z którego później przekazywano polskich jeńców NKWD, m.in. do Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa. Z Szepietówki zbiegł[8]. Znał okoliczne tereny na granicy polsko-sowieckiej bardzo dobrze i znał język rosyjski i ukraiński. Przed wojną[9] służył w KOP-ie i w "Dwójce" (wywiadzie) w Ostrogu nad Horyniem, właśnie w tym rejonie. Wiele razy wyprawiał się na stronę sowiecką,  a Sowieci się wściekali i nazywali go "białym psem". Podczas jednej akcji mało nie zginął - uciekał sańmi, z których się ostrzeliwał, lód na Horyniu się załamał i razem z końmi i saniami wpadł do wody. W Chełmie mieliśmy kilka książek Sergiusza Piaseckiego, którego tatuś znał z okresu pracy wywiadzie.  

N. i M. Sukniewiczowie
(I połowa lat 20-tych XX w.)


Nata z mamą (1926 r.)





















W okresie służby w KOP-ie
na pograniczu polsko-sowieckim
(przełom lat 20. i 30.)

Nata
































































Sądząc, że jesteśmy u ciotki w Łunińcu, po ucieczce z obozu skierował się właśnie tam, a gdy nas nie zastał, postanowił wrócić do Chełma z nadzieją, że się czegoś o nas dowie. W powrocie pomogli mu miejscowi konspiratorzy, zwłaszcza Heniek Marciniak i pani Rzeszewska (matka reżysera, której mąż zastrzelony został przez Sowietów).

Do Chełma dotarł w zimie 1939 r. Przez cały ten czas nie wiedziałyśmy, co się z nim dzieje. Ludzie chodzili na stację w Chełmie, gdzie przyjeżdżały transporty z Sowietów, z jeńcami na wymianę, żeby dowiedzieć się czegoś o zaginionych rodzinach. Jak inni chodziłyśmy wzdłuż eszelonów, wywołując nazwisko, ja z jednej strony, mamusia z drugiej. Któregoś razu ktoś powiedział nam, że tatuś został rozstrzelany przez Sowietów.

Jednego dnia zimą mama poszła na dworzec, bo miał przyjechać kolejny transport, a ja zostałam w domu, bo miałam chore oczy. W pewnej chwili przyszedł pan Gryziński i powiedział: "wiesz co, Natka, chyba odnalazł się brat ojca, bardzo podobny, czy ma wejść?". Po chwili wprowadził tatusia. Zaczęliśmy oboje płakać. Był w kożuchu, bez pagonów, w wojskowych butach, ale nie były to oficerki. Od razu Gryziński ściągnął kpt. Siebena i zrobili popijawę, by uczcić powrót tatusia. Sieben był kapelmistrzem w 7 pułku, ale przed samą wojną pracował jako nauczyciel i nie został zmobilizowany. Oboje z żoną "starej daty", robili bardzo dobre wrażenie, oboje skończyli konserwatorium. Byli podobno spokrewnieni z ministrem Beckiem. Niestety, przez pracę z orkiestrą wojskową bardzo ogłuchł. W czasie okupacji nie usłyszał sań, które nadjechały z tyłu i go rozjechały.

Z Siebenem pracowałam w czasie okupacji. Ze mną pracował także kniaź K-skij, Rosjanin. Był gruźlikiem i morfinistą, dobrze obeznanym w paryskim i nie tylko półświatku, o którym bardzo ciekawie opowiadał. Uwiódł córkę jednego z okolicznych ziemian i po kryjomu z nią wyjechał. Z "białych" Rosjan w Chełmie znałam też madame Kasatkin, która uczyła mnie gry na pianinie. W czasie okupacji zaproponowała, bym kontynuowała naukę, nawet za darmo, jednak nie mogliśmy się na to zgodzić.

Jakiś czas po wejściu Niemców w Chełmie zorganizowano tajne komplety. Początkowo żona mjra Grabińskiego uczyła polskiego, a Siebenowa wykładała matematykę, później odnaleźli się nasi szkolni nauczyciele (przed wojną uczyłam się w gimnazjum Jadwigi Młodowskiej). Na egzaminy jeździło się do Warszawy. Prowadziły je siostry Nazaretanki, Niemcom w razie czego tłumaczyły, że uczymy się na krawcowe.  

W mieście wywieszono plakaty o karze śmierci za ukrywanie oficerów. Matras i Karczewski na wezwanie Niemców zgłosili się dobrowolnie do obozu jenieckiego, gdzie przesiedzieli okupację. Matras był w Murnau, a po wojnie wstąpił do ludowego wojska,  podobnie jak mjr Karandyszowski, który źle się spisał w czasie wojny. Był całkowicie bierny, nie walczył i został wzięty do niewoli niemieckiej. Po wojnie od razu zgłosił się do ludowego wojska i zaczął werbować znajomych. Tatusiowi też proponowali, ale się nie zgodził. Powiedział, że raz już składał przysięgę.

Tatuś ukrywał się u Gryzińskich, z domu wychodził tylko o świcie i późnym wieczorem. Widziała go Ukrainka, która prowadziła knajpę Niemcom i także Ukrainiec, student prawa, ale nie donieśli. Pewnego dnia jednak przechodząc przez kuchnię znalazł zaczadzoną służącą Gryzińskich Zosię, którą natychmiast wyniósł przed dom. Obawiał się, że mogli go zobaczyć sąsiedzi i nie chciał dłużej narażać naszych gospodarzy. Gryziński miał kontakty z majątkami, które przysyłały mu na przemiał zboże - na lewo, robili kombinacje, żeby nie oddawać go Niemcom. Pewnego dnia zjawił się u niego pan Janiszewski, który miał folwark w Pawłowie, znajomy tatusia. Zaproponował tatusiowi przechowanie. Dom był spalony, więc sam mieszkał w dawnych czworakach. Tatuś skorzystał z tej propozycji. Tam dołączył też brat pani Artiuchowej (żony kpt. Mikołaja Artiucha, który zginął podczas kampanii wrześniowej) - Boguszewski i nieznany mi z nazwiska oficer z Wilna. Niedługo później tatuś przeniósł się do Warszawy, gdzie zaangażował się w konspirację[10]. Natychmiast po przybyciu objął dowództwo batalionu 7 pułku piechoty AK "Madagaskar-Garłuch". W Warszawie kpt. Stanisław Babiarz (późniejszy dowódca "Garłucha") umieścił tatusia na ul. Górczewskiej u brata swojej żony (chyba podoficera), który także był w konspiracji.

Do Gryzińskich Niemcy dokwaterowali niemieckiego oficera Hegnera, który przed wojną często bywał w Polsce i znał polski język. W armii miał problemy za to, że strzelił w pysk jakiegoś chyba ss-mana. Pewnego dnia szłam z koleżankami ulicą i jacyś niemieccy żołnierze, którzy jechali na ciężarówce, zaczęli do nas machać. Splunęłyśmy za nimi, a oni wyskoczyli i zaczęli nas gonić. Uciekłyśmy do domu, ale jedną z nas dopadli i aresztowali. Wtedy Hegner pomógł ją wyciągnąć.

Niemcy brali na zakładnika starszego pana Gryzińskiego, wszyscy się wtedy bardzo denerwowaliśmy. W lecie 1940 r. w Kumowej Dolinie gestapo rozstrzelało ponad 100 osób. Wśród nich znalazła się żona dowódcy 2 pułku artylerii ciężkiej.

Kiedy nasiliły się łapanki (nie raz musiałam uciekać przed Niemcami w nocy) okoliczne majątki zaproponowały, że przechowają przez ten okres młodzież. Po około roku spędzonym u Gryzińskich znalazłyśmy schronienie w Kaniem - majątku pana Ksawerego Wojciechowskiego. Byłyśmy też u Platterów. W 1944 r. pan Janiszewski z Pawłowa ściągnął mnie i mamusię do Warszawy. Zamieszkałyśmy u niego, a potem u pani Micińskiej na ul. Jodłowej. Tam mieszkałyśmy do wybuchu Powstania Warszawskiego.

Po wojnie w Bielawie

W Chełmie, IX 1967 r.






[1] Kpt. Mikołaj Sukniewicz.
[2] Podobnie w: Jerzy Masłowski, „Agresja sowiecka na Wołyniu i Ziemi Chełmskiej w świetle <Pamiętnika> Wincentego Pietrzykowskiego”; „Bezkrólewie! (...) Pod  datą 7 października następuje szczegółowy opis zachowań niektórych mieszkańców Chełma i  Zawadówki w obliczu pustki,  jaka wytworzyła się  po odejściu wojska i administracji sowieckiej. Niespełna osiemnastoletni kronikarz pisze: <Część ludności cywilnej, mniej jak to powiedzieć patrzącej na skrupuły i mniej na szczęście wiekuiste, chce zadowolić się życiem lepszym na tym świecie, pełnym teraz płaczu i nieszczęść. Z ciemnych ulic, zaułków śmierdzących wypełzli nowi ludzie, którzy w imię praw wojny, praw wszelkiej natury, praw silniejszego zaczęli rabunek. – <<Jedliście, piliście przedtem, my teraz>> – ich dewizą. Złupił tłum koszary, domy prywatne oficerów, podoficerów. <<My teraz pany>> – bezwstydnie prawdziwa rzeczywistość!!!>>. Obudzone przez propagandę sowietów najniższe instynkty spowodowały, że wielu dotychczas statecznych mieszkańców Zawadówki przemieniło się w  rabusiów i złodziei. Na porządku dziennym były wyprawy do Chełma do koszar, magazynów i prywatnych domów oficerów i urzędników polskich i rabowanie wszystkiego, co jeszcze nie zostało zrabowane. W domach ubogich mieszkańców Zawadówki pojawiły się stylowe meble, dywany i futra. Dotychczas od pokoleń biegające boso dzieci paradowały w skórzanych butach swoich bogatszych rówieśników z Chełma. Wincenty Pietrzykowski z kronikarską dociekliwością podaje nazwiska poszczególnych mieszkańców Zawadówki i wykazy zrabowanych przedmiotów (...)”. 
[3] Matka pani Grabińskiej, żony mjra Romana Grabińskiego, który zginął pod Antoniówką.
[4] 25 września 1939 r.
[5] W 1967 r.
[6] 8 października 1939 r.
[7] Z dokumentów z CAW-u wynika, że w okresie od IX do X 1939 r. był w grupie służbowej nr 21 oraz gen. Skuratowicza, tj. w Grupie Operacyjnej Dubno.
[8] Takie przypadki opisane są na stronie http://wolyn.ovh.org/opisy/szepetowka-kordon.html
[9] W latach 1924-1931.
[10] W konspirację zaangażował się wcześniej - do jesieni 1940 r. był komendantem „powiatu” Hrubieszów (Komenda Obwodu ZWZ w Hrubieszowie), a następnie po „pewnej wpadce” przebywał w Krakowskiem (w Jodłowej w powiecie Dębica). W 7 pp znalazł się w styczniu 1941 roku na wezwanie płk. Zdzisława Zajączkowskiego.