Mamy 80. rocznicę września 1939
r. Zawsze lubiłam słuchać opowieści mojej Babci o czasach przedwojennych. Przed wojną mieszkała w Chełmie Lubelskim, na
terenie koszar 7 pułku piechoty Legionów, i ten okres uważała chyba za
najszczęśliwszy w swoim życiu. 1 września wszystko się skończyło. 7 lat temu
spisałam Jej opowieść właśnie o tym czasie. Jest o 1 i 17 września, o ucieczce
na wschód, o powrocie przez płonące Kresy, o okupacji sowieckiej i niemieckiej
Chełma. I o tym, co najlepszego i najgorszego w ludziach potrafi wyzwolić wojna.
Natalia Cybruch (z domu Sukniewicz), ur. 1924 r., relacja – czerwiec 2012
r.
Tatuś wyruszył na wojnę wcześniej niż cały pułk, bo już 1 września 1939 r. Pożegnał się w domu i odjechał pociągiem na miejsce koncentracji (do 3. Dywizji). 4 września wyruszył 7. pułk, żegnany na dworcu kwiatami przez rodziny oficerów i żołnierzy oraz miasto.
Przed wojną mieszkaliśmy na terenie koszar 7 p.p.Leg. przy ul. Lubelskiej. Wybuchła wojna i zaczęły się bombardowania Chełma. Słyszałyśmy spadające bomby i widziałyśmy łuny palącego się miasta. Bombardowane były też intendentura, magazyny z amunicją i zaopatrzeniem, i piekarnia wojskowa na terenie koszar.
|
Od lewej na górze:
Krystyna Babiarzówna, p. Grabińska, p. Artiuchowa, kpt. Zygmunt Matras,
N. Sukniewiczowa, p. Sochacka, Gienka Matras. Na dole od prawej: mjr Roman Grabiński, Ania Grabińska, p. Janikowska, mjr Władysław Sochacki, p. Kozdrojowa, kpt. Mikołaj Sukniewicz, Marian Artiuch (po wojnie lekarz we Wrocławiu), Nata Sukniewiczówna, Ninka Matras (Chełm, koszary, lata 30.te XX w.) |
|
Pani Grabińska na terenie koszar (w tle kasyno oficerskie) |
|
W oknie mieszkania, koszary (lata 30. XX w.) |
|
Rodziny wojskowe (P. Grabińska z córką, pp. Dziedzicowie,
Chełm, koszary, lata 30. XX w.) |
Ponieważ tatuś polował, znał
pewnego nadleśniczego inżyniera w jakiś sposób spokrewnionego z prezydentem Starzyńskim.
Ten - jeszcze przed wojną - gdy już się mówiło, że lada dzień ona wybuchnie - zaproponował
umieszczenie mnie i mamusi w gajówce przy nadleśnictwie, gdzieś w stronę
Hrubieszowa. Tam też się udałyśmy. Była tam również żona majora Sochackiego z niemłodą,
ale przystojną siostrą i synem Jurkiem (moim równolatkiem, kolegą z klasy),
rodzina Starzyńskiego, jacyś lotnicy z żonami. Mama wzięła jako zabezpieczenie
trochę srebrnych rzeczy: patery, sztućce przywiezione jeszcze z Rosji, nawiasem
mówiąc, potem pozostawiła je w tej gajówce i po wojnie mieliśmy je odebrać.
Później (jeszcze w czasie okupacji) rodzina gajowego przekonywała, że zostały
one zabrane przez Sowietów, jednocześnie podejmując ją jej własnymi łyżeczkami.
Mama nic nie powiedziała i wszystko to przepadło.
Byłyśmy tam chyba
z tydzień. Niemcy się posuwali, więc zdecydowano, że jedziemy na wschód. Nadleśniczy
Starzyński poszedł wojować albo został na posterunku, nie wiem, w każdym razie
dał do dyspozycji swojej rodzinie i nam dwa wozy. Na wozie jechała zawsze pani
Sochacka, która była wówczas w ciąży. Później, podczas okupacji zmarła i ona, i
dziecko, a jej mąż wrócił z wojny prawie niewidomy. Szłam w harcerskim ubraniu
i narciarskich butach na futrze, trzymając się tyłu wozu, drzemiąc ze
zmęczenia. Rodzina Wojskowa dostała na początku wojny maski gazowe i cały czas
miałyśmy je przy sobie. Obok mnie Jurek Sochacki i córka nadleśniczego,
studentka. Pozostali się zmieniali. Po drodze mijaliśmy jakichś uchodźców, ale
nie było tłumów na drogach. Widziałam mnóstwo zabitych koni, ludzkie ciała.
Dojechaliśmy
do Bugu. Przejechaliśmy rzekę mostem, który łączył Dorohusk z Wilczym
Przewozem. Mosty były dwa: drewniany i żelazny. Zarówno mostami, jak i w bród
przeprawiało się sporo wozów cywilnych, sporo ludzi przechodziło piechotą. W
tym miejscu rzeka była płytka, natomiast przy samym moście były wiry. Wiem, bo
przed wojną spędzaliśmy tam wakacje. W Wilczym Przewozie był majątek pani
Kampioni, który tatuś wraz z przyjacielem mjrem Pruszkowskim planowali kupić,
jednak ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo właścicielka w ostatniej chwili
się rozmyśliła. Po wojnie pozostał po stronie sowieckiej. Jak przekroczyliśmy
Bug, zobaczyłam tatusia. Stał na wzgórzu i wydawał rozkazy. Poznałam go po
sylwetce. Wyskoczyłam z wozu i zaczęłam biec w tamtą stronę. Tatuś bardzo się
ucieszył, chwycił mnie w objęcia. Widziałam, że był zdenerwowany, miał łzy w
oczach i mówi: "skąd wy tutaj jesteście?" Mamusia go początkowo nie
poznała, ale jak tylko się zorientowała, to też płacząc przyleciała. Ponieważ
tatuś dostał 3-miesięczną odprawę, dał szybko te pieniądze mamusi. Zaczęły
nadlatywać samoloty, tatuś się zdenerwował i powiedział: "Nie
przeszkadzajcie mi tutaj, uciekajcie do lasu (w pobliżu był las), jak przejdzie
bombardowanie i odlecą samoloty, to nie wiem, jak to będzie, bo ja tutaj
przecież mam obowiązki, przeprawiamy się przez Bug. Jakoś was odnajdę".
Musiał pilnować przeprawy. Pobiegłyśmy do lasu. Wrzesień był strasznie upalny,
a mamusia chorowała na nadciśnienie. Pamiętam, że była w granatowej wełnianej
sukience. Tę sukienkę musiała zrzucić, i w samej halce pędziła do tego lasu,
obok nas biegł jakiś nieznajomy ksiądz w sutannie, z którym razem dobiegli do
lasu i tam upadli. Nasze wozy stanęły z brzegu lasu, a my siedziałyśmy zaraz za
nimi.
Gdy samoloty
odleciały, usłyszałam, że ktoś woła: Sukniewicz, Sukniewicz. Wzdłuż lasu jechał konno młodszy oficer, który
wywoływał nasze nazwisko. Wyskoczyłam i zaczęłam machać. Oficer powiedział, że
pan rotmistrz (tak zwracano się do tatusia) prosił, żeby się udać na Kowel i
tam wyznaczył miejsce i godzinę spotkania – czemuś mi utkwiła w głowie 11, przy
jakimś kościele. Skierowaliśmy się więc na Kowel.
Jednak
ponieważ masa ludzi, także wojska, udała się w tamtą stronę, wozami i piechotą,
nasze wozy utknęły i nie było możliwości dotarcia na umówioną godzinę. Jak
przyjechaliśmy do Kowla, była już noc. Jacyś Żydzi udostępnili nam
pomieszczenie, w którym pozwolili się nam przespać. Żołnierze dali nam jedzenie
z kotła. W tym czasie pogubiły się nasze wozy. Na szczęście na noc ciepło się
ubrałyśmy, bo ubrania pojechały ze Starzyńskimi, a nam i Sochackim pozostał wóz
z żywnością. Próbowałyśmy ich szukać, ale było tam takie zgromadzenie wozów
wojskowych i cywilnych, i uciekających ludzi, że w tym całym chaosie ich nie
odnalazłyśmy. Rano razem z Sochackimi wyjechaliśmy z Kowla, kierując się na
Łuck i Sarny, a potem na północ, w stronę Łunińca, do siostry tatusia Zosi. Po
drodze były naloty, przed którymi uciekałyśmy w zagony kapusty. Mijałyśmy wsie
ukraińskie. Ludzie nie chcieli już nam sprzedawać jedzenia, na szczęście
mamusia mówiła po rosyjsku i czasem udawało jej się dostać trochę chleba czy
mleka. Droga była kompletnie zawalona wozami i ludźmi. Nie pamiętam, jak to się
stało, ale rozłączyłyśmy się z Sochackimi. Zostałyśmy z niczym, miałyśmy
jedynie trochę pieniędzy. Mamusia kupiła wóz od gospodarza - chłopa, który
sprawiał wrażenie wykształconego. Powiedziała, że zapłaci mu tyle, żeby zawiózł
nas w stronę ciotki. Wiedział, którędy jechać, by uniknąć nalotów i tłumów
ludzi. Ostatecznie nie dojechaliśmy nawet do Łucka. W jakiejś miejscowości po
drodze (spory kawałek za Kowlem), sprawiającej wrażenie bogatszej wsi,
zatrzymaliśmy się na nocleg.
Nagle powstał
raban. Ludzie byli rozjątrzeni, krzyczeli: zdrajca, szpieg, prowadzili jakiegoś
człowieka, którego chcieli rozstrzelać - dokonać na nim samosądu. Powiedzieli, że to generał, że wycofał część
wojska i rozpuszczał pogłoski, że Sowieci przekroczyli granicę. Ludzie zaczęli
opowiadać, że to bajki, bo Sowieci odstąpili 200 km od granicy i dają tę
przestrzeń, taka głupota, do dyspozycji Polakom, że przyjmują Polaków, że ten
generał czy pułkownik kłamie i takie hocki-klocki. Gdy nasz
przewodnik usłyszał, że Sowieci następują, oddał mamusi część pieniędzy i
powiedział, że dalej nie pojedzie i wróci do siebie.
Koło
domu, w którym nas przyjęto po drodze, był staw. Poszłam się w nim wykąpać. W
pewnym momencie przybiegła mamusia i powiedziała: szybko wychodź z tej wody, bo
jedzie wojsko z 7 pułkiem. Okazało się, że obserwując drogę rozpoznała
plutonowego Kozdroja, który jechał na czele niedobitków taborów 7 pułku.
Powiedział, że jednak Sowieci weszli, rżną Polaków i gorsi są od Niemców, że on
wraca z powrotem do Chełma, a co będzie
dalej, to nie wie, że możemy jechać razem z nimi, to się nami zaopiekują. W
konwoju znaleźli się i Sochaccy. Kozdrój dał nam wóz wyłożony słomą. Siedziałam
na bagażach. Jechaliśmy przez wsie ukraińskie. Jacyś ludzie, prawdopodobnie
Ukraińcy, strzelali do naszych wozów, więc Kozdrój kazał nam się położyć i nie
wysuwać nawet czubka głowy. Po drodze mijaliśmy palące się wsie, jechaliśmy
wśród ognia.
Zatrzymałyśmy
się wraz z Sochackimi w jakiejś chacie, ale mamusi czemuś nie spodobał się
gospodarz, wydawało jej się, że zachowuje się podejrzanie. Poszła do Kozdroja i
powiedziała, że trzeba natychmiast to miejsce opuścić. Udaliśmy się w stronę
Bugu. Tam spotkaliśmy Rodzinę Wojskową, ewakuowaną z Chełma – żony, matki,
dzieci wojskowych. Byli tam również oficerowie kpt. Zygmunt Matras i kpt. Leon Karczewski (z
jakiegoś powodu nie byli na wojnie). Razem ruszyliśmy do Chełma. Koło Dorohuska
przeprawialiśmy się wozami przez Bug, w bród. Po drugiej stronie rzeki wojsko
zorganizowało jedzenie, zrobili ognisko. Nałapali ryb i każdy dawał, co kto
miał. Wszystkich karmili.
Po przekroczeniu
Bugu zobaczyłam mnóstwo rozrzuconych trupów ludzi i koni, wtedy po raz pierwszy
poczułam strach.
|
Sukniewiczowie (Chełm, 1936 r.) |
|
Nata Sukniewicz (Chełm, 1936 r.) |
|
Nadzieja Sukniewicz (Chełm 1936 r.) |
|
Nata z koleżankami (Chełm, lata 30. XX w.) |
|
Z koleżankami, 19 II 193? r. (od lewej: Z. Muzykówna, H. Siebenówna, Z. Klimaszewska, N. Sukniewiczówna) |
|
N. i N. Sukniewicz (Chełm, lata 30. XX w.) |
|
Łyżwy. Nata z kolegą (Chełm, lata 30.) |
Powrót do Chełma
Przyjechaliśmy
do Chełma. W mieście panowało bezkrólewie, nie było ani Niemców, ani Sowietów.
Miejscowa
ludność z okolicznych wsi podpaliła płot, którym otoczone były koszary, gdzieś
z tyłu paliły się wojskowe magazyny. Ludność rabowała domy mieszkalne rodzin
wojskowych na terenie koszar.
Jechałyśmy z wojskiem, więc się nie bałyśmy. Weszłyśmy do domu. Klatka schodowa
i klamki były wysmarowane fekaliami. Cześć mieszkań oficerów była obrabowana,
nasze jednak pozostało nienaruszone. Okazało się, że w mieszkaniu została nasza
służąca Irka z braćmi cyrkowcami i dwa nasze psy, oni robili hałas, psy
szczekały więc do nas ludzie nie weszli. Irka opowiadała, że grupa miejscowych
rozwalała zamki i wdzierała się do mieszkań. W niektórych kawalerskich
mieszkaniach stały nawet spakowane walizy i ona co mogła przenosiła i składała
w naszym mieszkaniu. Ratowała co popadnie, nie wiedząc nawet czyje to rzeczy, wierząc,
że może ktoś się potem po to zgłosi. Później udało się je złożyć w bezpiecznym
miejscu i dzięki Irce kilka osób ocaliło swój dobytek, bardzo byli jej
wdzięczni. Irka była szalenie uczciwa.
Część mieszkań
nie nadawała się do zamieszkania, tak że parę rodzin wojskowych spało u nas na
czym się dało, na łóżkach, na kanapie, na tapczanie, na podłodze. Było bardzo
tłoczno. Tyle osób i w dodatku rzeczy z cudzych domów, można sobie wyobrazić,
jak to mieszkanie wyglądało. Przed wyjazdem mamusia ukryła w piecach zapasy:
suche kiełbasy, konserwy, jako zabezpieczenie. Nic nie zostało ruszone, tak
więc jedzenie było, a byliśmy głodni. Ugotowała do tego dla wszystkich mannę
kaszę z wiśniami i, choć nie lubię wiśni, wtedy mi one bardzo smakowały.
W pewnej
chwili przybiegł Kozdrój i powiedział, że rabują pułkowe magazyny, żeby pójść i
- były takie kawy w kostkach dla żołnierzy - żeby wziąć przynajmniej te kawy i
suchary. Poleciały dzieci i młodzież, i ja też. Przynieśliśmy przede wszystkim
suchary, trochę konserw.
Poszłam też z
Ninką Matras do kasyna oficerskiego (jej ojciec, kapitan, odpowiadał przed
wojną za MOB). W kasynie przed wojną się stołowano. Tam odbywały się bale i
rauty, panie i panowie grywali w karty,
czasem kończyli dopiero o świcie i szli słuchać słowików. Tatuś nie tańczył w
ogóle, a mamusia umiała, ale wolała brydża. Jedna sala w kasynie była
poświęcona płk Więckowskiemu, który popełnił samobójstwo w czasie zamachu
majowego.
Teraz papiery
wojskowe, życiorysy oficerów, opinie i inne tajne dokumenty pułkowe:
zaświadczenia o wykształceniu, małżeństwach, itp., to wszystko było
rozwleczone. Zastanawiałam się, jak to się stało, że dokumenty z MOB-u, który
był w kasynie na parterze, walały się na pierwszym piętrze w kuchni. Przecież
miejscowej ludności to nie interesowało. Później te dokumenty pewnie trafiły w
ręce Sowietów.
Na terenie
koszar był park, w każdym razie nazywaliśmy to parkiem, były ławeczki, klomby i
plac, za którym rosło drzewo. Na tym placu przed wojną graliśmy w palanta. To drzewo
zawsze hamowało piłkę i wiedzieliśmy, że piłka nie wyskoczy na ulicę. Kiedy już
byłyśmy w leśniczówce, właśnie na ten plac spadł niemiecki samolot (bombowiec).
Babcia Grabińska z małą wnuczką Anią i
naszą służącą Irką siedziały wtedy w parku na ławeczce i na jakiś czas
ogłuchły, a w koszarach potrzaskały szyby, mimo że były zabezpieczone.
|
Babcia Grabińska, Ania Grabińska, p. Artiuchowa (w czasie okupacji) |
Przyszli
Sowieci i otoczyli budynek.
Mieli karabiny na sznurkach i buty w okropnym stanie, śmierdzieli dziegciem
tak, że zatykało. Oficerowie niewiele różnili się od żołnierzy, tyle tylko, że
mieli okrągłe czapki zamiast zimowych uszanek. Na koszarowym stadionie siadały
odrapane i brudne kukuruźniki.
Na terenie
ogródków działkowych przed samymi koszarami Sowieci zgromadzili różnych jeńców,
nie wiem, jakiej rangi, w każdym razie wojskowych. Trzymali ich na dworze. Ale młodzież
i dzieci zawsze się przemknęły, zresztą Sowieci nawet nam nie bronili podawać
jeńcom jedzenia. Jeńcy nas wołali i podawali olbrzymie bochenki chleba, i w
tych chlebach były zapieczone pistolety, nie wiem jak oni to robili, w każdym
razie powiedzieli, żeby uważać, bo tam jest broń. A myśmy to wszystko zwalali w
piwnicach, do których żołnierze sowieccy nie chodzili. Sowieci chodzili tylko
po mieszkaniach, a my, dzieci i młodzież, za nimi. Nie zwracali na nas uwagi i
rabowali, co się dało. U nas były kuchenne i frontowe drzwi, przez co nie mogli
się połapać i zaglądali do nas kilka razy: „to wy tak tut żywiocie, żyjcie
dalej". Chcieli mi dać koraliki, które ukradli w czyimś mieszkaniu, bo
"diewuszka lubit koraliki". U por. Korowaja zobaczyli na ścianie jego
portret w pelerynie i stwierdzili: „eto nawierno gienierał”. Zmieniali się co
parę dni. Któregoś dnia przyszli i kazali się wynosić. Ze sobą pozwolili zabrać
tylko parę rzeczy. Powiedzieli Irce, że myśmy się już nażyli i nażarli, więc
jako ta pokrzywdzona od burżujów i wykorzystana niech bierze z naszego
mieszkania co chce, że może wywieźć cały dom. No więc Irka z braćmi cyrkowcami,
którzy zorganizowali jeszcze swoich kolegów, wzięli furmankę i wywieźli co
mogli. W domu była wódka, bo mama robiła nalewki, więc pewnie to z nimi jakoś
regulowała.
Ja z koszar wyjechałam
na rowerze "Kamińskiego" (była to damka, więc Sowieci się nią nie
interesowali, choć zabierali wszystko - rowery, powozy, samochody), wzięłam też
dwa słoiki konfitur z poziomkami i aparat fotograficzny Kodaka. Mamusia też
wzięła coś tam podręcznego. Ani się odwróciłam, patrzę, a futerał od aparatu
coś taki lekki. Powiedziałam do mamusi po polsku, że Sowiet ukradł mi aparat
fotograficzny. Lejtnant, który to usłyszał mówi, żeby wskazać mu który, jeśli
wiem, bo u nich nie kradną i pójdzie pod "rozstrieł". Ja wiedziałam
który, młody taki, no ale powiedziałabyś? Nie powiedziałam. I aparat straciłam.
I tak się
skończyło. Do koszar nigdy już nie wróciłyśmy. Później zajęli je Niemcy.
Przeniosłyśmy
się do domu, który dała nam do dyspozycji Żydówka, manikiurzystka, która
przychodziła do nas przed wojną. Tam bracia Irki zawieźli nasze rzeczy. Ludzie
byli tak nachalni, że wdzierali się na podwórko, by zabrać choć fragment
rozłożonych do przewozu mebli. Jedna kobieta, z tych, co przyszli okradać
koszary, uciekała z drzwiami z lustrem
od szafy... może myślała, że to tremo? Ocalały jednak m.in. kredens, toaletka,
kanapa, stół, krzesła, szafa. Później te meble pozwoliły się nam odwdzięczać za
pomoc. Nasze psy udało się umieścić w zaprzyjaźnionych majątkach, jednak kilka
razy uciekały i wracały do nas do Chełma.
Razem z nami
popchała się żona jednego z oficerów z trójką dzieci. Pochodziła z rodziny
bogatych czeskich chłopów i była niepiśmienna, co wyszło zupełnie przypadkiem
dopiero w czasie okupacji, kiedy prosiła mamusię, by odczytywała jej listy.
Pobrali się w czasie I wojny, kiedy nie było jeszcze wymogów posiadania
odpowiedniego wykształcenia i innych, jakie stawiano później żonom oficerów.
Ten oficer przed wojną wywołał skandal. Raz podczas balu w kasynie oficerskim
zjawił się zupełnie pijany. Na sobie miał pelerynę i szablę. I nic więcej. Jego
żona dramatycznym gestem rzuciła się go zasłonić, a ważyła ponad 100 kilo.
Wszyscy udawali, że nic nie widzieli. Po wejściu Niemców zgłosił się na
ochotnika do niemieckiego obozu jenieckiego. Ona opuszczając koszary pokradła,
jak się okazało, część uratowanych walizek oficerów, naszych ubrań, cenne
obrazy z mieszkania mjra Henryka Montaga, Żyda, oficera 2 PAC-u, który mieszkał
na terenie 7 pułku. Z piwnicy wyniosła nawet zapasy jego węgla. U niej znalazły
się pułkowe garnki i talerze. Jadły na nich jej psy. Była bardzo chytra. Gdy po
Powstaniu Warszawskim i po ucieczce z Pruszkowa znalazłam się z mamusią w
Krakowie, użyczyła nam kawałek kuchni. W Krakowie próbowała ukraść narzędzia
medyczne z SS-lazaret, ale ktoś ją zobaczył. Krzyczała, że jest żoną oficera i
jeszcze nas wzywała na świadka. Później się dowiedziałyśmy, że jej córki
kolaborowały z Niemcami, a my miałyśmy być przykrywką w razie rozliczeń. Syn,
który był w konspiracji, nie chciał ich znać. Kiedy jej mąż postanowił wstąpić
do ludowego wojska, co miało gwarantować dobrą pensję, emeryturę i gwiazdkę
wyżej, dalsza znajomość z nami stała się niewygodna. Dostali wtedy list od J.
Makarczyka (pisarza), który napisał "gości pogonić ożogiem", więc nas
przegonili.
Dom,
w którym zamieszkałyśmy po opuszczeniu koszar, był drewniany i bez światła. Po mniej
więcej tygodniu pan Józef Gryziński (chełmski fabrykant, właściciel młyna) dowiedział
się, gdzie jesteśmy i zaproponował, żeby u nich zamieszkać. Powiedział, że
tatuś to przecież kolega jego zięciów (wszyscy trzej byli w 7 pułku: Urbanowski,
Zieliński, Krawczyk) i że do końca wojny będzie się nami opiekować (wtedy nie
było jeszcze wiadomo ile ta wojna potrwa) i faktycznie przez jakiś czas
opiekował się bardzo. Zamieszkałyśmy więc w domu przy ul. Lubelskiej 155. Z
nami zamieszkała Irka, która nie chciała odejść, mimo że nie mieliśmy jej jak
płacić, i została z nami jeszcze przez rok, tylko za jedzenie. Zaczęły się
zjeżdżać córki Gryzińskiego. Co tydzień jedna z nas miała wyznaczony tydzień w
kuchni, pomagała służąca i nasza Irka. Podzieliliśmy się sprzątaniem. Gryzińscy
mieli stałą krawcową, która mieszkała u nich i obszywała całą rodzinę. Po
wojnie
odwiedziłam ten dom, ale bardzo się zmienił. Został przebudowany, podzielony na
kilka rodzin, a w miejscu kortów tenisowych było kartoflisko.
Po
wkroczeniu Niemców poszłam do pracy w
zakładach tytoniowych, by uniknąć wywiezienia, a mamusia ciężko zachorowała na
nerki, podejrzewali nawet nowotwór. Dzięki pomocy doktora płk Sokołowskiego
(nie wiem, czy to było jego prawdziwe nazwisko) dostała papiery, wystawione
przez lekarza niemieckiego, że nie nadaje się do pracy. To jej potem pomogło w
obozie w Pruszkowie.
Tatuś brał
udział w bitwie pod Tomaszowem, wspominał też o miejscowości Skarżysko
Kamienna. Gdy wojska się cofały, znalazł się w południowo-wschodniej Polsce.
Przed Zaleszczykami spotkał gen. Kopańskiego, który zatrzymał się i
zaproponował tatusiowi: "Kola, jedź z nami". Powiedział, że jadą
przez Zaleszczyki do Rumunii i mogą go zabrać. Tatuś odparł: "a co mam
powiedzieć żołnierzom" i podziękował. Być może znali się jeszcze z Rosji.
Później w
jakiejś potyczce został ranny w nogę, ale nie tak ciężko, jak w I wojnie
światowej, i ujęty przez Sowietów. Osadzili go w Szepietówce. Był tam obóz
przejściowy, z którego później przekazywano polskich jeńców NKWD, m.in. do
Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa. Z Szepietówki zbiegł. Znał
okoliczne tereny na granicy polsko-sowieckiej bardzo dobrze i znał język
rosyjski i ukraiński. Przed wojną
służył w KOP-ie i w "Dwójce" (wywiadzie) w Ostrogu nad Horyniem, właśnie
w tym rejonie. Wiele razy wyprawiał się na stronę sowiecką, a Sowieci się wściekali i nazywali go "białym
psem". Podczas jednej akcji mało nie zginął - uciekał sańmi, z których się
ostrzeliwał, lód na Horyniu się załamał i razem z końmi i saniami wpadł do
wody. W Chełmie mieliśmy kilka książek Sergiusza Piaseckiego, którego tatuś znał
z okresu pracy wywiadzie.
|
N. i M. Sukniewiczowie (I połowa lat 20-tych XX w.) |
|
Nata z mamą (1926 r.) |
|
W okresie służby w KOP-ie na pograniczu polsko-sowieckim (przełom lat 20. i 30.) |
|
Nata |
Sądząc, że
jesteśmy u ciotki w Łunińcu, po ucieczce z obozu skierował się właśnie tam, a
gdy nas nie zastał, postanowił wrócić do Chełma z nadzieją, że się czegoś o nas
dowie. W powrocie pomogli mu miejscowi konspiratorzy, zwłaszcza Heniek
Marciniak i pani Rzeszewska (matka reżysera, której mąż zastrzelony został
przez Sowietów).
Do Chełma
dotarł w zimie 1939 r. Przez cały ten czas nie wiedziałyśmy, co się z nim
dzieje. Ludzie chodzili na stację w Chełmie, gdzie przyjeżdżały transporty z
Sowietów, z jeńcami na wymianę, żeby dowiedzieć się czegoś o zaginionych
rodzinach. Jak inni chodziłyśmy wzdłuż eszelonów, wywołując nazwisko, ja z jednej
strony, mamusia z drugiej. Któregoś razu ktoś powiedział nam, że tatuś został
rozstrzelany przez Sowietów.
Jednego dnia
zimą mama poszła na dworzec, bo miał przyjechać kolejny transport, a ja
zostałam w domu, bo miałam chore oczy. W pewnej chwili przyszedł pan Gryziński
i powiedział: "wiesz co, Natka, chyba odnalazł się brat ojca, bardzo
podobny, czy ma wejść?". Po chwili wprowadził tatusia. Zaczęliśmy oboje
płakać. Był w kożuchu, bez pagonów, w wojskowych butach, ale nie były to
oficerki. Od razu Gryziński ściągnął kpt. Siebena i zrobili popijawę, by uczcić
powrót tatusia. Sieben był kapelmistrzem w 7 pułku, ale przed samą wojną
pracował jako nauczyciel i nie został zmobilizowany. Oboje z żoną "starej
daty", robili bardzo dobre wrażenie, oboje skończyli konserwatorium. Byli
podobno spokrewnieni z ministrem Beckiem. Niestety, przez pracę z orkiestrą
wojskową bardzo ogłuchł. W czasie okupacji nie usłyszał sań, które nadjechały z
tyłu i go rozjechały.
Z Siebenem
pracowałam w czasie okupacji. Ze mną pracował także kniaź K-skij, Rosjanin.
Był gruźlikiem i morfinistą, dobrze obeznanym w paryskim i nie tylko półświatku,
o którym bardzo ciekawie opowiadał. Uwiódł córkę jednego z okolicznych ziemian i
po kryjomu z nią wyjechał. Z "białych" Rosjan w Chełmie znałam też
madame Kasatkin, która uczyła mnie gry na pianinie. W czasie okupacji
zaproponowała, bym kontynuowała naukę, nawet za darmo, jednak nie mogliśmy się
na to zgodzić.
Jakiś czas po
wejściu Niemców w Chełmie zorganizowano tajne komplety. Początkowo żona mjra
Grabińskiego uczyła polskiego, a Siebenowa wykładała matematykę, później
odnaleźli się nasi szkolni nauczyciele (przed wojną uczyłam się w gimnazjum
Jadwigi Młodowskiej). Na egzaminy jeździło się do Warszawy. Prowadziły je
siostry Nazaretanki, Niemcom w razie czego tłumaczyły, że uczymy się na
krawcowe.
W mieście
wywieszono plakaty o karze śmierci za ukrywanie oficerów. Matras i Karczewski na
wezwanie Niemców zgłosili się dobrowolnie do obozu jenieckiego, gdzie
przesiedzieli okupację. Matras był w Murnau, a po wojnie wstąpił do ludowego
wojska, podobnie jak mjr Karandyszowski,
który źle się spisał w czasie wojny. Był całkowicie bierny, nie walczył i
został wzięty do niewoli niemieckiej. Po wojnie od razu zgłosił się do ludowego
wojska i zaczął werbować znajomych. Tatusiowi też proponowali, ale się nie
zgodził. Powiedział, że raz już składał przysięgę.
Tatuś ukrywał
się u Gryzińskich, z domu wychodził tylko o świcie i późnym wieczorem. Widziała
go Ukrainka, która prowadziła knajpę Niemcom i także Ukrainiec, student prawa,
ale nie donieśli. Pewnego dnia jednak przechodząc przez kuchnię znalazł
zaczadzoną służącą Gryzińskich Zosię, którą natychmiast wyniósł przed dom.
Obawiał się, że mogli go zobaczyć sąsiedzi i nie chciał dłużej narażać naszych gospodarzy.
Gryziński miał kontakty z majątkami, które przysyłały mu na przemiał zboże - na
lewo, robili kombinacje, żeby nie oddawać go Niemcom. Pewnego dnia zjawił się u
niego pan Janiszewski, który miał folwark w Pawłowie, znajomy tatusia.
Zaproponował tatusiowi przechowanie. Dom był spalony, więc sam mieszkał w
dawnych czworakach. Tatuś skorzystał z tej propozycji. Tam dołączył też brat
pani Artiuchowej (żony kpt. Mikołaja Artiucha, który zginął podczas kampanii wrześniowej)
- Boguszewski i nieznany mi z nazwiska oficer z Wilna. Niedługo później tatuś przeniósł
się do Warszawy, gdzie zaangażował się w konspirację. Natychmiast
po przybyciu objął dowództwo batalionu 7 pułku piechoty AK
"Madagaskar-Garłuch". W Warszawie kpt. Stanisław Babiarz (późniejszy
dowódca "Garłucha") umieścił tatusia na ul. Górczewskiej u brata swojej żony (chyba podoficera), który także był w konspiracji.
Do Gryzińskich
Niemcy dokwaterowali niemieckiego oficera Hegnera, który przed wojną często
bywał w Polsce i znał polski język. W armii miał problemy za to, że strzelił w
pysk jakiegoś chyba ss-mana. Pewnego dnia szłam z koleżankami ulicą i jacyś
niemieccy żołnierze, którzy jechali na ciężarówce, zaczęli do nas machać.
Splunęłyśmy za nimi, a oni wyskoczyli i zaczęli nas gonić. Uciekłyśmy do domu,
ale jedną z nas dopadli i aresztowali. Wtedy Hegner pomógł ją wyciągnąć.
Niemcy brali na
zakładnika starszego pana Gryzińskiego, wszyscy się wtedy bardzo
denerwowaliśmy. W lecie 1940 r. w Kumowej Dolinie gestapo rozstrzelało ponad
100 osób. Wśród nich znalazła się żona dowódcy 2 pułku artylerii ciężkiej.
Kiedy nasiliły
się łapanki (nie raz musiałam uciekać przed Niemcami w nocy) okoliczne majątki
zaproponowały, że przechowają przez ten okres młodzież. Po około roku spędzonym
u Gryzińskich znalazłyśmy schronienie w Kaniem - majątku pana Ksawerego
Wojciechowskiego. Byłyśmy też u Platterów. W 1944 r. pan Janiszewski z Pawłowa
ściągnął mnie i mamusię do Warszawy. Zamieszkałyśmy u niego, a potem u pani
Micińskiej na ul. Jodłowej. Tam mieszkałyśmy do wybuchu Powstania
Warszawskiego.
|
Po wojnie w Bielawie |
|
W Chełmie, IX 1967 r. |
Podobnie w: Jerzy Masłowski, „Agresja sowiecka na Wołyniu i Ziemi Chełmskiej w świetle
<Pamiętnika> Wincentego Pietrzykowskiego”; „Bezkrólewie! (...) Pod
datą 7 października następuje szczegółowy opis zachowań niektórych mieszkańców
Chełma i Zawadówki w obliczu pustki, jaka wytworzyła się po
odejściu wojska i administracji sowieckiej. Niespełna osiemnastoletni kronikarz
pisze: <Część
ludności cywilnej, mniej jak to powiedzieć patrzącej na skrupuły i mniej na
szczęście wiekuiste, chce zadowolić się życiem lepszym na tym świecie, pełnym
teraz płaczu i nieszczęść. Z ciemnych ulic, zaułków śmierdzących
wypełzli nowi ludzie, którzy w imię praw wojny, praw wszelkiej natury, praw
silniejszego zaczęli rabunek. – <<Jedliście, piliście przedtem, my
teraz>> – ich dewizą. Złupił tłum koszary, domy prywatne oficerów,
podoficerów. <<My teraz pany>> – bezwstydnie prawdziwa
rzeczywistość!!!>>.
Obudzone przez propagandę
sowietów najniższe instynkty spowodowały, że wielu dotychczas statecznych
mieszkańców Zawadówki przemieniło się w rabusiów i złodziei. Na porządku
dziennym były wyprawy do Chełma do koszar, magazynów i prywatnych domów
oficerów i urzędników polskich i rabowanie wszystkiego, co jeszcze nie zostało
zrabowane. W domach ubogich mieszkańców Zawadówki pojawiły się stylowe meble,
dywany i futra. Dotychczas od pokoleń biegające boso dzieci paradowały w
skórzanych butach swoich bogatszych rówieśników z Chełma. Wincenty
Pietrzykowski z kronikarską dociekliwością podaje nazwiska poszczególnych
mieszkańców Zawadówki i wykazy zrabowanych przedmiotów (...)”.